Co ja cenię sobie w książkach? Otóż takich rzeczy jest kilka.
Przede wszystkim ważny jest dla mnie język utworu. Jestem z natury humanistką i moje oczy lubią się cieszyć manierą autora. Ponadto nie ma nic, co by tak wzbogacało słownictwo, jak książki. Szczególnie dziś, w dobie zdań pojedynczych, prostych, nieskomplikowanych wyrazów, nowomowy internetowo-młodzieżowej (nie należę do grupy jej przeciwników, jednakże trudno mi przyjąć do wiadomości fakt, że stopniowo wypiera ona naszą samoświadomość językową - nie zapominajmy, że do dziś język polski jest jednym z najbardziej literackich języków na świecie).
Kolejną rzeczą, która jest dla mnie niezwykle istotna przy lekturze to treść. Nie może mieć symptomów głupoty, idiotyzmu i niewiedzy autora. Nie przeczytam czegoś, co nie jest inteligentną zabawą z czytelnikiem. Nie mam określonego ulubionego gatunku, czytam wiele różnych, więc bardzo sobie cenię momenty, w których muszę pomyśleć nad przedstawioną sytuacją. Pomimo to, źle znoszę pseudofilozoficzne wykłady. Co wcale nie znaczy, że nie lubię czytać przemyśleń autora, wręcz przeciwnie - jak są wysmakowane, mają dobre podstawy, to je uwielbiam.
Na samym końcu chyba postawię kompozycję utworu. Dlaczego? Ano dlatego, że język może być wyśmienity, treść znakomita… Natomiast jeśli autor wyłożył się na kompozycji, to odbiera mi to radość z czytania. Braki fabularne, zaginieni w akcji bohaterowie, niedomknięte wątki - to jest coś, co może mi skutecznie napsuć krwi podczas lektury. Czym innym są celowe działania w tę stronę. Da się wszak odróżnić umyślne zabiegi artystyczne od niechlujstwa, lenistwa, zapominalstwa, tudzież “tumiwisizmu” i “niechcemisizmu” twórcy. Rozmyślność takich dążeń jest jak najbardziej w porządku - otwiera drogę do myślenia.